W którym miejscu stoi ważna gałąź polskiego rolnictwa, jaką jest hodowla trzody chlewnej? Dlaczego coraz więcej mniejszych producentów wieprzowiny, czyli zwykłych rolników, których wszyscy znamy, rezygnuje z chowu świń? Jeszcze niedawno można było obserwować licznych gospodarzy trudniących się tą dziedziną rolnictwa w każdej miejscowości. A teraz są wyjątkami. Z czego to wynika? Z jakimi problemami borykają się hodowcy świń?
Na temat opłacalności hodowli trzody chlewnej rozmawiamy z Mateuszem Sassem z Małej Kloni, który zajmuje się zamkniętym chowem świń. Nasz rozmówca pełni również ważną rolę w lokalnym środowisku gospodarzy. Jest przewodniczącym Powiatowej Izby Rolniczej w Tucholi.
Początek 2025 roku przyniósł kolejne spadki cen skupu żywca wieprzowego, co przekłada się na zmniejszenie opłacalności hodowli trzody chlewnej i może prowadzić do zmniejszenia liczby utrzymywanych zwierząt. To z kolei skutkuje spadkiem pogłowia, a w konsekwencji ograniczeniem podaży wieprzowiny.
Wahania cen są bardzo duże. Już praktycznie od 20 lat mamy do czynienia z górkami i dołkami świńskimi. Niestety ten okres, kiedy można zarobić na hodowli świń, jest bardzo krótki i każdorazowy gorszy czas powoduje, że coraz mniej producentów w Polsce zajmuje się hodowlą trzody chlewnej. A w miejsce tych producentów wchodzą duże korporacje zagraniczne. Na dziś mamy pogłowie około 8,5 mln sztuk, z czego połowa, czyli około 4 mln sztuk należy do 4 procent producentów zajmujących się hodowlą trzody chlewnej. To pokazuje, że duże korporacje przejmują hodowlę trzody w Polsce. Dla przykładu można powiedzieć, że między latami 1990 a 2000 produkowaliśmy 24 mln sztuk trzody chlewnej i byliśmy wtedy eksporterem, a dzisiaj można powiedzieć, że jesteśmy importerem, bo w Polsce zapotrzebowanie roczne to około 14 mln sztuk
– wyjaśnia nam Mateusz Sass.
Dopytujemy hodowcę, jak wygląda aktualnie opłacalność trudnienia się tą gałęzią rolnictwa.
Rolnik, licząc swoją pracę i zboże, które produkuje oraz cenę za żywiec w przedziale 4,30 zł-5,00 zł za kg, do każdej sprzedanej sztuki musi dołożyć między 150 a 200 zł. Nie jest to zysk, tylko sprzedaż poniżej kosztów produkcji. W okresie, gdy ceny tuczników były wysokie, zysk ze sprzedaży na jednej sztuce sięgał około 300 zł. (...) Zużycie paszy to około 280 kg do momentu, w którym takiego tucznika można sprzedać. Od 30-kilogramowego warchlaka do 130-kilogramowego tucznika, na kilogram przyrostu można liczyć 2,8 kilograma paszy. To około 300 zł. Wyprodukowanie prosiaka do warchlaka to kolejne nawet 300 zł. Do tego energia, woda, opieka weterynaryjna (...)
– przedstawia rachunki gospodarz.
REKLAMA
Świnia od 30-kilogramowego warchlaka do 130-kilogramowego tucznika rośnie około 3 miesięcy. Natomiast od urodzenia, czyli od prosiaka do dorosłego tucznika, trzeba liczyć około 5 miesięcy chowu w cyklu zamkniętym. Ten okres jest jednak uwarunkowany, np. występowaniem chorób.
Wyjaśnijmy, że w Polsce mamy trzy warianty hodowli trzody chlewnej. Pierwszy z nich to cykl zamknięty, czyli gdy w gospodarstwie utrzymywane są maciory i rodzą się prosięta, które sprzedaje się jako gotowy wyrób, czyli tuczniki. Cykl otwarty występuje, jeżeli gospodarstwo jest nastawione na kupowanie prosiąt – krajowych lub importowanych, np. z Danii lub Holandii. Te prosięta się tuczy i sprzedaje. Ostatnim z wariantów jest tzw. tucz nakładczy, czyli za wygrodzenie.
Rolnik podpisuje umowę z firmą, która zajmuje się tuczem i często ma swój zakład przetwórczy. Świadcząc taką usługę, rolnicy opiekują się tymi zwierzętami, otrzymując wszystko – pasze i leki weterynaryjne, wynagrodzenie
– wyjaśnia nam Mateusz Sass.
Nasz rozmówca tłumaczy, że decyzja rolników o prowadzeniu tego typu hodowli często uwarunkowana była tym, że nie mieli oni wyboru, aby zapewnić byt rodzinom i nie doprowadzić do bankructwa gospodarstwa: „bo jeżeli ktoś zaciągnął jakieś kredyty na budowę (...), musiał coś zrobić, aby mieć obrót pieniędzy w gospodarstwie, aby te zobowiązania móc regulować”. Przewodniczący tucholskiej Izby Rolniczej dodaje, że w czasie, kiedy zboże było naprawdę drogie, a co za tym idzie wszystkie dodatki paszowe, do jednego tucznika trzeba było dorzucić nawet kilkaset złotych.
Jak ktoś miał cykl otwarty i na przykład drogo kupił warchlaka, to znalazł się pod kreską
– kończy myśl Sass.
Nasz rozmówca zdradza, że kwestie chowu i opłacalności nie są jedynym zagrożeniem dla rodzimej produkcji trzody chlewnej.
Mogę powiedzieć, że niejednokrotnie alarmowaliśmy jako producenci czy rolnicy, że narasta problem tzw. tuczu nakładczego, prowadzonego przez firmy, które często mają swoje zakłady przetwórcze. W ostatnim czasie zauważyliśmy, że w związku z występowaniem pryszczycy na terytorium Niemiec, te zakłady mięsne zaczęły ściągać żywe tuczniki, co stanowi zagrożenie dla naszych producentów. Niestety Ministerstwo Rolnictwa [i Rozwoju Wsi – przyp. redakcji] śpi i mimo licznych sygnałów rolników czy związków, nawet około rolniczych, nie reaguje na te sygnały. Główny lekarz weterynarii twierdzi, że sytuacja jest opanowana i nie ma problemu. Tak naprawdę pryszczyca jest jeszcze gorszym wirusem niż ASF, bo przenosi się drogą kropelkową i praktycznie wszystkie zwierzęta: owce, kozy, bydło, trzoda mogą zachorować
– wprost wyraża swoje zdanie nasz rozmówca.
Mateusz Sass podaje nam, że w ostatnim czasie „zauważa się, że w Polsce codziennie znika nam 15 stad zajmujących się produkcją trzody chlewnej”. Podkreśla, że to bardzo duża liczba.
W naszym powiecie jest tylko 370 stad, które zajmują się produkcją trzody chlewnej. (...) W tych stadach utrzymywanych jest (stan na 10 lutego) 35.458 sztuk. Kiedyś Mała Klonia, Bagienica czy Gostycyn to były wioski, gdzie praktycznie w każdym gospodarstwie utrzymywano świnie
– wspomina rolnik i dodaje, że dwóch hodowców z naszego regionu zadeklarowało „tucz za wynagrodzenie”.
Mateusz Sass w rozmowie dla AgroTygodnika ocenia, jako producent i jako rolnik, że obecny stan rzeczy zmierza „w złym kierunku”, bo niedługo polscy konsumenci nie będą wiedzieli, co spożywają.
Powiem, że jako młode pokolenie mam trochę żal do państwa, bo nie chroni swojej rodzimej produkcji. My rolnicy jesteśmy ostatnim ogniwem w tym całym łańcuchu i tak naprawdę nie mamy wpływu na to, za ile sprzedamy swój produkt finalny. Środki do produkcji musimy kupić w tej cenie, jaką nam proponują. To, co sprzedajemy, też jest w takiej cenie, jaką nam się proponuje. Nie możemy powiedzieć, że to kosztowo tyle, moja praca kosztowała tyle i muszę otrzymać tyle, żeby chociaż rachunek zamknął mi się na zero. Niejednokrotnie rolnicy ratują się kredytami, aby spiąć budżet. Nie będę ukrywał, że u nas jest prowadzona hodowla trzody w cyklu zamkniętym i jest około 40 loch. Ten program „Locha plus” wprowadzony ok. 2 lat temu, dużo nam pomógł, bo wtedy akurat zboże było drogie, a tuczniki tanie. To pozwoliło nam przetrwać ten kryzys. Na dziś państwo nie ma recepty na to, aby pogłowie trzody chlewnej w Polsce odbudować. Jeżeli byłaby jakaś wizja lepszej przyszłości w perspektywie stabilnych 5-10 lat, to sam rozważałbym rozwój produkcji trzody chlewnej. Dzisiaj są jednak bardzo wysokie koszty postawienia nowych budynków, a z opłacalnością jest niezwykle słabo. Boję się ryzyka (...)
– opisuje na naszych łamach hodowca trzody chlewnej.
REKLAMA
Na brak opłacalności hodowli świń złożył się również afrykański pomór świń. Pierwszy przypadek wirusa ASF potwierdzono na Podlasiu w lutym 2014 roku. Jak sięga pamięcią Mateusz Sass, już wtedy zaczęły się pierwsze protesty rolnicze, bo w tamtym okresie cena tuczników bardzo mocno spadła. Nie było zainteresowania polską wieprzowiną, a problemy z jej sprzedażą dotyczyły zwłaszcza wyznaczonych stref. Był to czas, w którym „zaczęliśmy się – kolokwialnie mówiąc – dusić tymi świniami (...)". Rolnik wspomina, że w tamtym czasie uspokajano rolników, że jest to problem przejściowy, z którym bardzo szybko sobie wszyscy poradzą. Od stwierdzenia pierwszego przypadku ASF w Polsce minęło 11 lat, a część kraju wolna od tego wirusa jest bardzo mała, co można zobaczyć na mapie dostępnej na stronie internetowej Głównego Inspektoratu Weterynarii – wetgiw.gov.pl.
Wszystkie gminy z powiatu tucholskiego są wolne od afrykańskiego pomoru świń, rolnicy muszą przestrzegać zasad bioasekuracji, takich jak m.in.:
To tylko część podstawowych zasad bioasekuracji. Jednak przed afrykańskim pomorem świń nie ma stuprocentowego zabezpieczenia.
Nie są to przyjemne rzeczy, kiedy dochodzi do wybicia stada. Mam kontakt z rolnikami z terenów, gdzie wystąpił ASF i gdzie były wybijane świnie. Dla mnie osobiście jest paradoksem, że te wszystkie organizacje ekologiczne mówią, że rolnicy są zbrodniarzami. Niejednokrotnie wnioskowaliśmy, aby populacja dzika była zmniejszona. Dzik jest (...) nośnikiem tego wirusa w środowisku. Domagaliśmy się i dalej domagamy się, aby ich populację zredukować do minimum przeżywalności. Wiadomo, że one też pełnią swoją rolę w ekosystemie, ale większą stratą dla państwa, gospodarki i rolnictwa jest niszczenie takiego stada trzody. To się również odbija na psychice rolnika, bo nie jest przyjemnym patrzeć, jak dokonuje się zabijania świń. Myśliwi nie strzelają do prośnej lochy dzika, a tutaj nikt nie patrzy, czy locha prosi się lub jest wysoko w ciąży. Przychodzą panowie i panie z inspekcji weterynaryjnej i prądem zabijają te zwierzęta. To niehumanitarne
– komentuje przewodniczący Powiatowej Izby Rolniczej w Tucholi.
Mateusz Sass w rozmowie z nami przytoczył wypowiedź jednego z rolników obecnych na wyjazdowym posiedzeniu tucholskiej Izby Rolniczej, które miało miejsce 18 lutego w Lubiewie. Padło tam stwierdzenie, że w lasach i na polach w powiecie tucholskim obserwuje się coraz więcej zwierzyny, w tym dzików.
Rolników od dłuższego czasu przedstawia się jako zbrodniarzy, którzy źle oddziałują na środowisko, klimat. Ale nikt nie powie, ile robimy dobrego. To, co sieje się na polu, pochłania dwutlenek węgla i przetwarza go na tlen. Tak samo jeśli chodzi o zwierzęta, którym zapewniamy dobrostan. Odpowiedni dostęp do wody i paszy, odpowiednią ilość miejsca w danym kojcu dla grupy świń. Nie jest tak, że wszystko jest spędzone w jedno miejsce. Wiadomo, że muszą być zapewnione odpowiednie warunki, bo to też wiąże się z przyrostami. Nikt nie patrzy na to, aby świnie jak najszybciej sprzedać, bo ma zostać z nich jakiś zysk. Świadomość rolników obecnie jest dużo większa. Społeczeństwo nastawia się przeciwko rolnikom. Ciągle tylko słyszymy, że rolnikom się daje jakieś pieniądze. My chcemy rozwiązań systemowych, bo za każdym razem proponuje się lekkie dopłaty, na które nie wszyscy się łapią, bo też jest szereg obostrzeń. Później nie mówi się o tym, że ileś gospodarstw zostaje wkluczonych z częściowych rekompensat. Przedstawia się w telewizji, że tyle miliardów spłynęło na polską wieś. Ludzie z miast bardzo szybko to podchwytują i wszyscy myślą, że rolnicy nie mają co zrobić z pieniędzmi, bo mają nowe maszyny
– opowiada hodowca trzody.
Niejednokrotnie polscy rolnicy korzystali z różnych programów unijnych, które związane są z dużą papierologią. Starając się o dodatkowe środki, gospodarze, zdaniem Sassa, przechodzą wiele stresu, bo muszą zaciągnąć duże kredyty, zanim uzyskają jakikolwiek zwrot. Ceny wspominanych maszyn rolniczych są tak wysokie, że zwroty mają rekompensować tylko częściowo ich zakup.
Sam sprzęt bardzo mocno podrożał, co widać, bo branża maszyn rolniczych jest również w kryzysie
– dodaje rolnik.
Rolnicy muszą prowadzić też m.in.: rejestr wjazdów na teren gospodarstwa, dbać o kolczykowanie zwierząt, gromadzenie odpowiednich dokumentów i wypełnianie szeregu wymogów, np. z Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Sass przywołuje również, że ocenianie stanu polskiego rolnictwa przez pryzmat cen na sklepowych półkach to błędny obraz. Gospodarze swoje wyroby – zwłaszcza wieprzowinę – sprzedają na granicy opłacalności. Ceny w sklepach to przede wszystkim koszty i opłaty, jakie ciążą na przewoźnikach i zakładach masarskich.
Zdaniem naszego rozmówcy obraz polskiej wsi nie maluje się w jasnych barwach.
Wszystko dzieje się stopniowo, ale jest to już tak głęboko zakorzenione, że chyba pójdziemy raczej ku upadkowi, aniżeli powstaniu i odbudowie. Smutne jest, że coraz więcej młodych ludzi ucieka ze wsi, bo widać, że te wsie się wyludniają. Praca rolnika jest ciężka, bo jeżeli ktoś ma produkcję zwierzęcą, to pracuje 7 dni w tygodniu. Również w święta. Trzeba czasami noce zarwać, bo są na przykład jakieś oproszenia. (...) Rolnik nie ma 8-godzinnego cyklu pracy i jest tak, że pracuje się na przykład przez 20 godzin dziennie
– obrazuje pracę w gospodarstwach trudniących się hodowlą zwierzęcą Sass.
Podsumowuje i podkreśla raz jeszcze, że błędnym jest ocenianie gałęzi rolnictwa przez pryzmat cen, jakie obserwujmy w sklepach. Stwierdza, że rolą państwa jest poprawa jakości i bytu polskiego sektora rolniczego oraz jego pozycji, „bo rolnik nie jest sam w stanie wygrać z wielkimi zakładami przetwórczymi, gdzie nie są stosowane uczciwe praktyki”.
Rolą państwa jest, aby doprowadzić do rozwiązań nie chwilowych, tylko systemowych o oddziaływaniu długofalowym. Produkcja trzody w Polsce podupadnie całkowicie. Wszystkie gałęzie w rolnictwie są powiązane. Produkcja zwierzęca jest powiązana z rolnictwem roślinnym. Brak zwierząt to brak zbytu zbóż
– kończy.
Stwierdza, że brak wycofania się z założeń Zielonego Ładu doprowadzi do upadku rolnictwa w Unii Europejskiej, co w następstwie doprowadzi do uzależnia się od produktów rolno-spożywczych z innych kontynentów.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz