Zamknij

ZAZ Tuchola: Na skrzydłach w nazwie, uskrzydleni na trasie. IV Bieg "Na Skrzydłach ZAZ-u" / ZDJĘCIA

11:29, 10.09.2024 Jarosław Kania, fot. Tomasz Kwasigroch Aktualizacja: 14:57, 10.09.2024
Skomentuj Reprezentanci Zakładu Aktywności Zawodowej w Tucholi, którzy wystartowali w biegu. Z prawej Jarosław Kania, fot. Tomasz Kwasigroch Reprezentanci Zakładu Aktywności Zawodowej w Tucholi, którzy wystartowali w biegu. Z prawej Jarosław Kania, fot. Tomasz Kwasigroch

Osoby z niepełnosprawnościami z tucholskiego ZAZ-u wzięły udział w IV Biegu "Na skrzydłach ZAZ-u". Był to czas, który udowodnił, że warto walczyć ze swoimi słabościami, warto się integrować i świetnie bawić wśród przyjaznych osób.

Szeroko pojęta niepełnosprawność zmienia nieco perspektywę wielu aspektów życia ludziom z tą cechą, dlatego tworzą oni pewne społeczności - w tym przypadku jest to zbiorowość Zakładu Aktywności Zawodowej w Tucholi.

W pierwszą sobotę września duża grupa pracowników ZAZ-u (w tym ja - niżej podpisany Jarek Kania) miała okazję pokazać się z nieco innej strony, niż na co dzień w firmie. W Przyjezierzu (powiat mogileński) odbyło się wydarzenie, które dało możliwość pokazania ludziom z różną niepełnosprawnością, że chcą, mogą, potrzebują i oczekują od siebie wiele. IV Bieg "Na Skrzydłach ZAZ-u" był wydarzeniem, na które przybyły setki osób z opiekunami. Od razu zaznaczmy: impreza sportowa nie miała charakteru rywalizacji. Nigdzie nie stało podium, nie było stolika z nagrodami czy pucharami. Jedynie na wielkim stojaku wisiały pęki medali. Taką pamiątkę otrzymywał każdy, kto pojawił się na mecie, kto ukończył swój start.

Tuż przed startem

Po przybyciu na miejsce (tucholski ZAZ jechał dużą ekipą - dwoma busami) jeszcze puste miejsce z bramą oznaczającą start i metę zachęcało cieniem i dużą przestrzenią. Mimo integracyjnego biegu - bez klasyfikacji i kategorii - warto było przyjrzeć się trasie. Sportowe zacięcie pozostało mi jeszcze sprzed 11 lat, gdy brałem udział w ogólnopolskich zawodach nordic walking. Tego podejścia nie da się wyeliminować. Moja nadpobudliwość nie każe mi siedzieć w miejscu, więc miałem zamiar przespacerować się jeszcze bez kijków trasą marszu. Uprzedził mnie jednak kolega Paweł, który miał ze mną startować na 5000 metrów, tyle że on miał biegać, ja iść z kijkami. Szybko się okazało, że droga przez las to tylko około 300 metrów. Reszta trasy z nawrotem to asfalt, na którym wysypane były drobne kamyki.

Zanim doszło do pierwszego startu na 1500 m, nasza grupa miała dość czasu, by wypić kawę, porozmawiać, odebrać pakiety startowe i dopełnić innych formalności. Zanim pojawiliśmy się na starcie, już byliśmy pierwsi - na razie tylko w miejscu zawodów, bo zastaliśmy jeszcze pusty parking. Ten jednak dość szybko zapełnił się sportowcami - w różnym wieku, z różną niepełnosprawnością, ale z uśmiechem i pełnym optymizmem. Przełamywano bariery - rozmowy toczyły się spontanicznie i szybko. Widać było, że pracownicy z ZAZ-u to wielka rodzina. Warto zauważyć, że wśród nas byli także przedstawiciele województwa wielkopolskiego. Nasza szefowa Lucyna zapowiedziała także swój start - w biegu z wózkami, w tym przypadku z Romkiem, który porusza się wyłącznie na wózku. Taki duet zapowiadał się ciekawie tym bardziej, że wózki miały przejechać w swoim starcie tylko 800 metrów - wokół budynków ZAZ-u w Przyjezierzu. Był czas na zdjęcia; tu Tomek - instruktor i nadworny fotograf w firmie - miał szerokie pole do popisu.

Część oficjalna bez sztywnych przemówień, a w krótkich, żołnierskich słowach otworzyła wydarzenie. Przywitani oficjele odebrali nagrody za wsparcie. Odczuwało się radosne napięcie, gdy na linii startu do pierwszego biegu zaczęli ustawiać się zawodnicy. Tucholanie - kibice zajęli miejsca przy wyznaczonej trasie i przyznam - zastosowali mądrą taktykę. Ich miejscówka dawała cień i szerokie pole do obserwacji startujących i wpadających na metę. Nie zapowiadało się lekko - słońce zaczęło dopiekać, a butelkowana woda miała temperaturę odgrzanej zupy.

W trasie - w biegu i z kijkami

Start na 1500 m zebrał na linii największą grupę sportowców, w tym tucholan. Z kijkami w dłoniach wyruszyli na półtora kilometra Michał i Jacek. Biegły: Agnieszka, Janka, Kasia, Zenia i Kazia. Jak było do przewidzenia, mimo stosunkowo krótkiego dystansu, stawka się rozciągnęła, bo formy, w jakich przemierzano dystans, były dowolne. Liczyło się ukończenie biegu. Gdy na starcie opadł kurz po sportowcach, zaczął się czas oczekiwania na pierwszych, choć - podkreślam jeszcze raz - nie prowadzono klasyfikacji. Agnieszka i Janka pojawiły się na mecie jako jedne z pierwszych, po niej zziajani w upale dotarli na metę następni. Nie było większej radości, niż wzruszenie kończących bieg, wpadanie na metę niepełnosprawnych idących dłoń w dłoń z opiekunami, ludzi stawiających każdy krok z trudem, ale do przodu. Dała się odczuć prawdziwa integracja, autentyczny sens biegu - bez pompy, z zaschniętymi ustami, grymasem bólu i zmęczenia, kroplami potu, trudem wypisanym w każdym ruchu, łapczywie pitą wodą po nagrodzeniu medalem. Tu tkwi sens tego, o czym mowa na początku - udowodnienia sobie, że stać ludzi na wiele mimo inwalidztwa.

Romek na wózku i szefowa za nim to widok bardzo krzepiący - to przyznali wszyscy z tucholskiej grupy, gdy ten duet zakończył start na niepełny kilometr. Bieg z wózkami był najbardziej widowiskowy w przyjezierskim wydarzeniu. Medal na szyi startujących "wózkowiczów", ich łzy wzruszenia i wielkie emocje opiekunów udzielały się nawet obserwującym. Wielkie brawa i okrzyki po osiągnięciu mety były wsparciem najbardziej prostym, spontanicznym i skutecznym - sam to później poczułem.

Mój start na 5 kilometrów miał pechowy początek. Na rozgrzewce zepsuł się wtyk w kijku i nie mogłem do końca wsunąć rękawiczki, która stanowi uchwyt. Czysty pech, złośliwość rzeczy martwych. Koledzy Paweł i Leszek próbowali mi pomóc na linii startu - pukanie, dłubanie w kijku nie pomogły, a odliczanie już się zaczęło. Nie kryję, lekko się zagotowałem, ale pal licho, przecież nie był to powód do zrezygnowania. Wystartowałem ostro, bo długie treningi dały poczucie formy. Przypomniały się lata startów sprzed ponad dekady. Czułem, że jest siła w nogach - w zasadzie w nodze, bo druga to proteza. W lesie odbicie na samym grocie, gdy podłoże stanowił miękki grunt, było wręcz rewelacyjne; nie szło się, tylko płynęło. Po wejściu na asfalt kijki nie spotykały już tak potrzebnego oporu w niektórych miejscach, a na samym początku dwa razy wypięty kijek z zepsutym wtykiem lądował na asfalcie. Szybko przywykłem, by dociskać go kciukiem w pewnej fazie i było w porządku. Jakoś dziwnie szybko nastąpił nawrót - mijający mnie Paweł dał mi znak kciukiem w górę i jakimś zdaniem złapanym między jednym oddechem a drugim przekazał, że na półmetku stoi wóz strażacki. Tak szybko, już? Wydawało mi się to dość dziwne. Dopiero na mecie okazało się, że dystans liczył 4200 metrów, a zmierzył to właśnie Paweł swoim sprzętem na nadgarstku. Szedłem szybkim krokiem, ból w kikucie pojawił się tylko na chwilę za nawrotem. Mijałem ludzi spacerujących jak w niedzielne popołudnie, mijałem sportowców biegnących pełnią sił. Jeden młody chłopak przyznał komuś, że idzie, nie biegnie, bo miał kiedyś mocno połamane obie nogi. Szybka myśl: "Dzielny facet. I co, nie warto sobie czegoś udowodnić? Nie jest pięknie, nie czujesz się wielki choćby w tej chwili, pięćdziesięciolatku z protezą, na trasie pełnej słońca, innych wielkich walczących na co dzień z losem?" Nie miałem kryzysów na trasie, bo była po prostu zbyt krótka (w przeszłości startowałem tylko na 10 km, w półmaratonie i maratonie). Jednak niecałych pięć kilometrów wystarczyło, by endorfina wykonała dobrą robotę.

Po starcie - z medalem na piersi

Gdy wpadałem na metę jako ostatni z załogi tucholskiej (Paweł i Leszek jako biegacze wcześniej ukończyli trasę), spotkałem się z dopingiem, który nie uszedł uwagi spikera. Trudno jest opisać potężne szczęście, gdy gdzieś jeszcze pojawiają się w głowie - w ciągu ułamków sekund - sukcesy sprzed lat, a widzi się twarze koleżanek i kolegów z pracy - tych samych okolicznościowych koszulkach. Wyjątek w tej kwestii stanowiły letnie ubiory Kasi, Magdy, Danki i Kazika - instruktorów, których wspierali nas, ale nie brali udziału w zawodach. Gdzieś był też Cezary - kierowca i człowiek, który na co dzień zna się na wszystkim. Posiłek regeneracyjny - grochówka, drożdżówka i kiełbaska smakowały jak nigdy. Niesiony pozytywnymi emocjami nie odczuwałem nawet wielkiego zmęczenia fizycznego. Dopiero gdy opadł bitewny pył, ale ten w duszy, pojawiły się zwykły ból w kikucie, odezwały się zmęczone mięśnie. W trasie do domu, już jako pasażer, najzwyczajniej odpłynąłem, a Romek obok tylko się uśmiechał, gdy senność zwyciężała nad chęcią umilenia powrotnej podróży rozmową. Teraz, patrząc na medal wiszący obok, mogę powiedzieć, że dokonałem czegoś wielkiego. Dzięki sobie, ale też dzięki ludziom, którzy we mnie wierzyli wierzą, wspierali i wspierają, jak choćby ludzie z tucholskiego ZAZ-u. Wszystkim im jestem ogromnie wdzięczny. Półtora roku temu patrzyłem na brak nogi ze łzami w oczach - zwątpienia, obaw, niepewności. Dziś patrzę na ten ubytek też ze znanym gorącem w oczach, ale to wzruszenie, wiara, wdzięczność, poczucie własnej wartości, siły nie tylko w mięśniach, Wyszedłem na prostą i oby była jak najdłuższa, a meta jak najbardziej odległa. I warto, wręcz trzeba sobie coś udowadniać.

 

Startujący z Zakładu Aktywności Zawodowej w Tucholi: Agnieszka Kobierowska, Katarzyna Jonak, Anita Mayer, Zenobia Gackowska, Janka Franckowska, Roman Szramka, Michał Hoppe, Jacek Nowakowski, Paweł Firyn, Leszek Zajchowski, Jarosław Kania. Wspierający: Lucyna Karnowska, Katarzyna Budnik, Magdalena Przygocka, Danuta Żelaskowska, Kazimierz Jerka, Tomasz Kwasigroch, Cezary Spławiński, Zbigniew Kryger

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
Nie przegap żadnego newsa, zaobserwuj nas na
GOOGLE NEWS
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%