Zamknij

Na imię mam Khrystyna

15:29, 24.08.2023 Aktualizacja: 15:35, 24.08.2023
Skomentuj Swoją historię opowiadam nam Khrystyna. Swoją historię opowiadam nam Khrystyna.

Cykl "Na imię mam" to opowieści obywatelek i obywateli Ukrainy, którzy znaleźli schronienie w Tucholi i powiecie tucholskim uciekając przed wojną ze swojej ojczyzny. Autorką cyklu jest Hanna Szulwic.

Na imię mam Khrystyna 

Polskie korzenie

Urodziłam się w 1993 roku niedaleko Drohobycza, blisko polskiej granicy. To na zachód od Lwowa. Mam polskie korzenie. Moi rodzice i dziadkowie byli Polakami. Nie znam dokładnie historii mojej rodziny, bo gdy miałam 3 lata rodzice wyprowadzili się do Łucka. Daleko było do dziadków i rzadziej słuchałam ich opowieści. Dopiero w Łucku uświadomiłam sobie, że dziadkowie trochę inaczej urządzają wigilię: na stole są inne potrawy i hołdują innym zwyczajom świątecznym. We Lwowie i okolicach jest więcej kościołów, ludzie też częściej chodzą do kościoła, niż w Łucku. Gdy znalazłam się w Polsce zrozumiałam, że tamte tradycje, które brałam za ukraińskie, mają pochodzenie polskie.

Dorosłe życie

Studiowałam historię na Wschodnioeuropejskim Uniwersytecie Narodowym im. Łesi Ukrainki w Łucku, ale lepiej o tym nie mówić, bo historię mało znam, chociaż to dobra uczelnia. Najpierw uczyłam się na dziennych studiach, ale po wyjściu za mąż musiałam studiować zaocznie. I dlatego niewiele mi zostało w głowie, bo tyle chodziłam na zajęcia, co i nie chodziłam. Razem z siostrą założyłyśmy działalność gospodarczą i handlowałyśmy ciuchami na bazarach. Zaszłam w ciążę i nie dawałam już rady tak ciężko pracować. Urodziła się Karolinka. Wtedy wynajmowaliśmy z mężem mieszkanie. Razem otworzyliśmy sklepik i przez rok próbowaliśmy rozwinąć biznes, ale nie zajmowaliśmy się nim wystarczająco i wszystko padło. Równolegle zajmowałam się usługami kosmetycznymi, robiłam depilację. Otworzyłam gabinet i prowadziłam go przez 5 lat.

Wynajmowane mieszkanie musieliśmy opuścić, bo właściciele chcieli w nim zamieszkać. Pieniędzy nie mieliśmy dużo, ale w końcu znaleźliśmy niewielki domek w budowie. Trochę pieniędzy pożyczyliśmy i szybko przystosowaliśmy go do zamieszkania. Rodzice pomogli, mąż pracował od rana do nocy. Karolinka poszła do nowej szkoły. Po pięciu latach urodził się Lubczyk. Wszystko było w porządku, już w głowie poukładane, wiedziałam co i jak robić. Ale zrobiło się trochę za mało miejsca. Znowu zaczęliśmy myśleć, jak znaleźć większe lokum. Zaczęłam pracować, gdy synek miał 3 miesiące. Karolina mi bardzo pomagała w opiece nad małym. Mieszkaliśmy w małej miejscowości pod Łuckiem. Otworzyłam tam gabinet, żeby nie tracić czasu na dojazdy. Nie mieliśmy pieniędzy na dom wolnostojący i dlatego kupiliśmy bliźniak. Mąż zrobił tam remont, pracował od rana do nocy i po roku dom był gotowy. Zaczęliśmy spokojnie mieszkać. Do szkoły woziliśmy Karolinkę samochodem, zrobiłam prawo jazdy. Pomieszkaliśmy tam ze dwa lata. Zaczęły chodzić słuchy o wojnie, jeszcze przed 24 lutego 2022 roku. Nikt nie wierzył. Jaka wojna? – mówili. Już wcześniej rozważaliśmy, czy nie wyjechać z Ukrainy. Dla mnie nie ma znaczenia, gdzie mieszkam, ale mężowi było ciężko się zdecydować.

Wojna

Siedzimy w nocy, oglądamy tv. . .Pytam męża: - Teraz jedziemy? Mąż się zgodził. Poszliśmy spać. A o czwartej rano obudziły nas głośne hałasy. Mieszkaliśmy koło stacji kolejowej i myślałam, że to stamtąd. To było 24 lutego. Rano było jeszcze głośniej. Wstaliśmy. Dzieci śpią jeszcze, mąż poszedł napalić w piecu.

Dokumenty miałam już przygotowane wcześniej. Ubieramy dzieci i po zatankowaniu benzyny jedziemy w kierunku Polski. Dzwonię do siostry. Oni też jadą. Nie ma co czekać, ruszamy. Na stacji benzynowej była kolejka, ale niezbyt duża. Staliśmy z godzinę. To była szósta rano. Za nami kolejka rosła błyskawicznie.

Zadzwoniłam do mojego ojca. Ojciec bał się o nas, zaproponował, żebyśmy pojechali do wioski przy polskiej granicy, niedaleko Medyki, gdzie mieszkają nasi krewni z jego strony. Będziemy czekać na rozwój wydarzeń.

Nalegałam, żeby od razu ruszać, bo bałam się, że granica zostanie zamknięta. Mąż nie za bardzo chciał jechał. Ja chciałam, ale czekałam na decyzję męża, żeby gdy coś się stanie niedobrego, nie było na mnie. Musimy jechać, tylko to miałam w głowie. Namawiałam siostrę, żeby też ruszyli. Najwyżej zanocujemy u naszej siostry we Lwowie.

Po drodze nie było tłoku, bo jechaliśmy bocznymi drogami. Słyszeliśmy, że na głównych drogach stoją strażnicy i nie puszczają. W sklepach długie kolejki, w aptekach też. Zabrałam dokumenty, wodę i jedzenie na pierwsze dni. Koc wzięłam dla dzieci. 25 lutego dojechaliśmy do wioski, gdzie mieszkają krewni. Tam cisza i spokój, dookoła góry, chata od chaty oddalona o pół kilometra. Jeden sklep i właściwie nic w nim nie było. Rodzina duża, przyjęli nas serdecznie. Siostra z mężem i maleńkim dzieckiem, my z mężem i dwójką dzieci. Dojechała jeszcze trzecia siostra i rodzina mojego męża. Faceci nie mogą siedzieć, muszą wracać. My, kobiety chcemy, żeby nasi faceci zostali. Mój mąż z powodu stanu zdrowia nie był w wojsku. Stres ogromny. Byliśmy tam z tydzień. 3 marca wyjechaliśmy do Polski.

Na granicy

Dojechaliśmy do granicy. Mężowie zaprowadzili nas na przejście graniczne Dołhobyczów. Wszystkie trzy siostry z dziećmi i mamę. Siostra miała znajomych w Chełmnie, którzy przyjechali na granicę. Mnie z mamą, siostrą i naszymi dziećmi zawieźli do Opola Lubelskiego, a trzecią siostrę z dziećmi do Krakowa. W Opolu przenocowaliśmy jedną noc w hotelu.

Mój ojciec jest księdzem w cerkwi grekokatolickiej. Kiedyś u nas na uroczystościach religijnych spotkał Mariusza Wegnera i od tego czasu utrzymywali ze sobą kontakt. Dostaliśmy od taty numer telefonu do Mariusza. Zadzwoniłam do niego. Nie znałam polskiego i Mariusz dał do telefonu Olę z Łucka, która już mieszkała w Tucholi. Namawiała nas, żeby przyjechać do Tucholi i zapewniała, że Mariusz nam pomoże i nic złego nam nie grozi. Pojechaliśmy pociągiem. Tłok, siedzimy na torbach, dzieci płaczą. Dojechaliśmy do Bydgoszczy, a dokładniej do Bydgoszcz- Leśna. Wysiadamy, a na peronie czeka na nas dwóch starszych facetów: Mariusz Wegner i Mariusz Słomiński. Nie wiem, jak się dogadywaliśmy bo polskiego nie znaliśmy. Ja jechałam ze Słomińskim, a Emilia z Wegnerem.

W Tucholi

Przyjechaliśmy do Tucholi do hotelu w OSiR. Mieszkaliśmy tam tydzień, bardzo się nami zajmowali, dobrze nam tam było. Później panowie pomogli nam znaleźć pokoje przy rodzinie. Mieszkałam w Rudzkim Moście u rodziny. Moje dzieci miały wtedy 4 i 9 lat. Córka poszła do szkoły, mały do przedszkola. Zaczęłam szukać pracy. Do depilacji, ale nie potrzebowali. Nie znałam języka polskiego, ale zaproponowali mi pracę w restauracji. Siostra jest medykiem i zaczęła pracować w szpitalu jako sanitariuszka. Szybko uczyłam się polskiego. Potem siostra pojechała do Krakowa, gdzie już mieszkała druga siostra i zabrała ze sobą mamę, żeby zajmowała się jej maleńkim dzieckiem. Nie mogłam już pracować jako kelnerka, bo musiałam po południu zająć się swoimi dziećmi. Przeniosłam się do hotelu, gdzie praca trwa od ósmej do drugiej. Finansowo dawałam radę. Cały czas planowałam otworzyć swój gabinet kosmetyczny, żeby robić to, co potrafię i lubię. Przeprowadziłam się do samodzielnego mieszkania. Jego właściciel bierze ode mnie minimalny czynsz. Mieszkanie jest niewielkie, ale mnie i dzieciom wystarcza. Zrezygnowałam z dotychczasowej pracy.

Własny biznes

Postanowiłam otworzyć własny gabinet. I zaczęło się najtrudniejsze: zbieranie dokumentów i wniosków potrzebnych do założenia własnej działalności. W załatwianiu formalności bardzo pomógł mi pan, od którego wynajmuję mieszkanie. Gdyby nie on, cały proces trwałby dłużej. Bardzo mi pomogli ludzi z Tucholi, bez nich nie dałabym rady. Musiałam zrobić biznesplan. Z urzędu pracy dostałam dofinansowanie. Otworzyłam gabinet depilacji i masażu. Jestem bardzo zadowolona i bardzo mi się tu podoba. Kupiłam sprzęt i wyposażenie.

W Tucholi mieszka sporo starszych ludzi i plusem jest to, że każdy, każdego zna. Moi znajomi z Tucholi polecają mnie swoim znajomym. Tutaj są bardzo dobrzy ludzie, w dużych miastach nie ma takich. Martwię się tylko, że mało mam klientek młodych. Chociaż tutaj starsi ludzie dbają o siebie. U nas starsi ludzie mają w głowie tylko ogród, ogród i więcej nic nie widzą. Nie dbają o siebie. Tutaj ludzie wychodzą, idą na kawę, działa uniwersytet dla starszych. Jest wszystko.

W Krakowie jest bardzo dużo Ukraińców, w Warszawie też, ale w tych miastach ludzie nie są życzliwi. Może są źli na Ukraińców, że zabierają im pracę. W Tucholi ludzie są życzliwi i bardzo pomagają.

Raz w miesiącu jadę do Ukrainy, przeważnie z pomocą humanitarną, którą organizuje Mariusz Wegner. W tym roku pojechaliśmy 12 kwietnia, wyładowaliśmy cały transport i tego samego dnia wróciliśmy do Polski. Straż graniczna nie odnotowała mojego wjazdu i przez to straciłam status uchodźcy. Staram się to wyjaśnić, ale idzie powoli.

Pytają mnie nieraz, czy po wojnie wrócę do kraju. Odpowiadam, że nie wiem. Po wojnie wszyscy będziemy ciężko pracować, dopóki kraj nie odbuduje się. Takie zawody jak mój, kosmetyczka czy masażystka, nie będą potrzebne.

Niczego mi w Polsce nie brakuje. Nie ciągnie mnie do dużego miasta, bo tam dużo czasu traci się na dojazdy i brakuje czasu na życie. Mieszkaliśmy już w mieście prawie trzystutysięcznym. A pojechać w nowe miejsce, zaczynać od początku. . .

Nie wiem co zrobię po wojnie

Znam starsze osoby, które na emeryturę wróciły do Tucholi. Po co ja mam marnować życie na szukanie swojego szczęścia dalej? I tak dużo jeżdżę. W Krakowie mieszkają moje siostry i mama, byłoby fajnie razem, ale nie chcę tam jechać. Po wybuchu wojny w Ukrainie zrozumiałam, że najważniejsze być zdrowym i razem ze swoją rodziną. Wszędzie jest to samo: niebo, ziemia, drzewa, praca, życie, jedzenie i nie ma różnicy czy to Polska, Niemcy czy Ameryka. Trzeba sobie ułożyć swoje życie dla siebie. Jak tylko mogę staram się pomagać swoim rodakom. Jeżdżę z pomocą i wpłacam pieniądze na armię, ale nie jestem gotowa, żeby oddać swoje życie. Może nie jestem patriotką, ale lubię swój kraj, tam gdzie się urodziłam jest najlepiej na świecie. Wiem, że Ukraina musi walczyć. Nikt nie chce, żeby ktokolwiek zginął z jego rodziny. Na wojnie zginął mojej siostry szwagier. Najwięcej zginęło wojskowych, tych którzy walczyli jeszcze w 2014 roku. Teraz na frontach walczą młodzi, bardzo młodzi.

Po wojnie w Afganistanie było dużo takich żołnierzy, którzy nie mogli się przystosować do cywilnego życia. Brakowało adrenaliny. Dlatego nie będę spieszyć się z powrotem do Ukrainy. Nie wiem, co będzie, może wrócę. Na razie jestem tutaj i staram się robić to, co można robić teraz. Nie potrafię siedzieć i czekać, aż wojna się skończy.

W ramach cyklu Hanna Szulwic rozmawia z osobami będącymi pod opieką Fundacji TEREN realizującej projekt finansowany przez Fundację im. Stefana Batorego. Tekst ukazał się w "Tygodniku Tucholskim" 17 sierpnia.

(Tekst i fot. Hanna Szulwic)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
Nie przegap żadnego newsa, zaobserwuj nas na
GOOGLE NEWS
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(1)

SimSim

0 2

Narodowe Święto Ukrainy! Miło, że moim rodzinnym mieści tak się rozmawia.
Chwała Ukrainie!

21:29, 24.08.2023
Odpowiedzi:0
Odpowiedz


Dodaj komentarz

🙂🤣😐🙄😮🙁😥😭
😠😡🤠👍👎❤️🔥💩 Zamknij

Użytkowniku, pamiętaj, że w Internecie nie jesteś anonimowy. Ponosisz odpowiedzialność za treści zamieszczane na portalu tygodnik.pl. Dodanie opinii jest równoznaczne z akceptacją Regulaminu portalu. Jeśli zauważyłeś, że któraś opinia łamie prawo lub dobry obyczaj - powiadom nas [email protected] lub użyj przycisku Zgłoś komentarz

0%