Edmund Gabrych aktualnie przyjmuje serię silnych zastrzyków (ma za sobą 4 z 6 dawek leku). Nie ukrywa, że odczuwa wiele skutków ubocznych ich działania. Zaznacza jednocześnie, że dzisiaj – psychicznie – czuje się zdrowym człowiekiem. W trakcie operacji wycięto mu prostatę, torebki nasienne i węzły chłonne. Podkreśla, że na swojej drodze spotkał wielu dobrych ludzi i profesjonalnych lekarzy. Wygrał, wydawałoby się przegraną walkę z chorobą. Pomogła mu w tym medycyna, pasja do teatru i wsparcie najbliższych.
„Tygodnik Tucholski”: Kiedy i jak dowiedział się Pan o chorobie?
Edmund Gabrych: Jak? W prosty sposób. Chodziłem na badania kontrolne co dwa lata. Ale wtedy coś mnie tknęło i poszedłem po półtora roku.
Grażyna Gabrych, żona: Ja szłam na badania.
EG: No tak, poszedłem przy okazji, że żona miała kontrolę u swojego lekarza. Urolog przedstawił mi wyniki i dodał: „Niestety, musimy zrobić biopsję”. Po kolejnym badaniu lekarz powiedział: „Nie są to dobre wieści”. „Niech pan mówi z grubej rury, trudno, takie jest życie” odpowiedziałem. Diagnoza: rak złośliwy prostaty. W skali Gleasona 9 na 10 [skala ukazująca stopień zaawansowania nowotworu – red.]. „To jest niestety rak bardzo złośliwy”. Trochę mnie zatkało.
Kiedy padły te słowa?
EG: Ponad dwa lata temu, miałem 68 lat. W kwietniu 2017 roku pojawiły się te pierwsze niepokojące sygnały, a w czerwcu mieliśmy wyniki biopsji.
Jaka myśl pojawiła się w głowie po usłyszeniu tego „wyroku”?
EG: Pierwsza myśl? Zastopowało mnie. Proszę pana, to było bez jakichkolwiek myśli. Pustka. Żona była na korytarzu...
GG: No to oczywiście kobieta co robi? Płacze. Od razu.
EG: „Cicho, wszystko będzie dobrze” – pocieszałem żonę. Dostałem dość szybko zieloną kartę i skierowanie na rezonans oraz do szpitala na operację.
Od razu operacja?
EG: No może nie tak od razu. Gdy poszedłem na oddział urologiczny, najpierw padło pytanie, czy na pewno chcę operacji. Odpowiedziałem, że oczywiście. Skierowano mnie na konsylium [narada lekarzy – red.]. „Proszę pana, wybiera pan operację, według mnie słusznie. Ale przepis jest taki, że muszę skierować na konsylium. A tam będą przekonywali do chemii i radioterapii” – usłyszałem od lekarza. Trzeba zaznaczyć, że jak już się weźmie chemię, to nie ma szans na operację. W międzyczasie okazało się także, że mogą być przerzuty na kość. Szczegółowe badanie na szczęście tego nie potwierdziło. Na komisji rzeczywiście operację mi odradzali. Jednak „na wyraźne żądanie pacjenta zarządzono operację”.
Od razu ustalono termin?
EG: Nawet szybko poszło. Operacja miała być w połowie sierpnia 2017 roku. Pojechałem do szpitala w Bydgoszczy w niedzielę. Pielęgniarki zaprowadziły mnie do łóżka, ale po 15 minutach usłyszałem, że... operacji nie będzie. Nie było dla mnie krwi.
GG: Edmund ma bardzo nietypową krew. Tylko 5% ludzi ma taką.
Pierwsze załamanie?
EG: Załamanie nie, ale włosy, których prawie nie mam, stanęły mi dęba. Pojawił się pewien kryzys.
GG: Trzeba jasno powiedzieć, że wtedy było źle.
Z tego, co wiem, cała historia ma jednak dużo zwrotów akcji?
EG: Wróciłem do domu i opowiedziałem wszystko sąsiadce. Lucynka jest młodą, obrotną kobietą. „Uruchamiamy internet i szukamy krwi” powiedziała. Dwie godziny później z Gdańska zadzwonił... brat Lucyny, który ma taką samą krew. Ten mężczyzna przyjechał specjalnie do Bydgoszczy i oddał krew. W międzyczasie, dzięki mojemu znajomemu, poszedł komunikat w Radio Pik, że były radny miejski Bydgoszczy potrzebuje pomocy. Tak, byłem radnym cztery kadencje. Kiedyś nadzorowałem także straż miejską – tam również znaleźli się krwiodawcy. Ostatecznie zebraliśmy krwi na kilka operacji. Zgłosiłem się po raz drugi do szpitala, ale ordynator przywitał mnie tymi słowami: „No tak, ale termin minął, teraz nie mam już miejsca. Niech mi pan powie, kogo mam wykreślić?”
GG: Nie ukrywam, że ja zaczęłam na tego lekarza po prostu krzyczeć.
EG: Nie było wyjścia, musieliśmy kolejny raz wrócić do domu i czekać na zwolnienie miejsca. Byliśmy w domu tydzień.
GG: To był najgorszy tydzień w życiu.
Ale w końcu się udało?
EG: Tak, zadzwonili ze szpitala. Już następnego dnia doszło do operacji, która trwała aż 4 godziny. Dosyć długo też się budziłem. Wylądowałem na sali intensywnej terapii.
Kiedy wrócił pan do domu?
EG: Wypisali mnie już po czterech dniach, ale od razu, ze względu na mocną złośliwość raka, dostałem skierowanie na radioterapię. Na radiologii spotkałem świetną doktor Annę Partykę. Naświetleń było aż 35...
Dużo...
EG: Pani doktor zaznaczała, że mój stan nadal jest poważny, cały czas ze względu na mocną złośliwość. Naświetlania były codziennie, bez sobót i niedziel.
GG: Edmund tego nie powie, ale radioterapia była czymś strasznym. Mąż miał naświetlania np. na godzinę 13.00 w Bydgoszczy, a o 12.00 jeszcze nie wychodził z łóżka. Nie miał siły. Czuł się fatalnie, mówiłam mu: „Musisz”. Wsiadał do samochodu i po chwili stwierdzał, że nie da rady. Gorąco, zimno, mdłości. Tak w kółko. Straszne.
Organizm wyniszczony. Sił brak. Skąd w tym wszystkim pomysł na... teatr? Przed chorobą też pan grał?
EG: Tak, w grupie Sanatorium. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy dowiedziałem się o raku, Agnieszka Joppek z Tucholskiego Ośrodka Kultury zaczęła kompletować zespół do spektaklu „Dobry, zły, krytyczny...”. Grałem tam zresztą pacjenta bardzo specyficznego szpitala, wszystko było pokazane w krzywym zwierciadle. Przed operacją powiedziałem Agnieszce, jak wygląda sytuacja. Zapytała się mnie wprost: „Da pan radę?”. Odpowiedziałem, że będę próbował, chciałem dać jej jednak szansę na zmiany w obsadzie. Zaufała mi, powiedziała, że jedziemy z tym. Naświetlania zacząłem ustawiać sobie trochę pod próby. Nie ukrywam, jeśli chodzi o mój stan fizyczny w tamtym czasie, bywało bardzo ciężko. Czasami Agnieszka robiła zajęcia indywidualne, specjalnie dla mnie.
Czyli z jednej strony fatalny stan...
EG: A z drugiej poczucie, że muszę się zmotywować do działania.
GG: Te próby dawały mu „power”.
Chciałem zapytać, czy spotkania z teatrem dawały siłę, ale widzę, że to chyba oczywiste.
EG: Dawały ogromną siłę. Proszę pana, praktycznie na wszystkich próbach byłem z cewnikiem. Musiałem go mieć przez całą radioterapię.
Jak te próby wyglądały?
EG: Nosiłem w nogawce woreczek i robiliśmy próbę. Proste! [Śmiech Edmunda Gabrycha i żony]. Jeszcze raz podkreślam, że teatr codziennie pokazywał mi, że ja jednak mogę. Cała radioterapia odbywała się w okresie najważniejszych prób. Ostatnie naświetlania były pod koniec października, a 15 listopada mieliśmy premierę spektaklu.
Udało się?
EG: Przyszła masa osób, cały zespół dał radę. Ja również. Zdrowotne komplikacje pojawiły się dopiero 2-3 miesiące później. Zatrzymał mi się mocz, musiałem mieć drugą operację. Niestety, wtedy z mojej winy „Dobry, zły, krytyczny...” w Lubiewie został odwołany. Muszę to zaznaczyć: zespół nigdy nie dał mi odczuć, że coś im nie pasowało, przeszkadzało. To było potężne wsparcie. Podczas choroby okazało się, kto jest prawdziwym przyjacielem.
GG: Wie pan, ile znajomych nam „wypadło”...?
EG: Choroba zweryfikowała sporo znajomości. W jedną i drugą stronę. Czasami okazywało się, że pomoc nadchodziła z najmniej oczekiwanej strony.
Ale z drugą operacją chyba też wiąże się pewna historia...?
EG: Znowu założyli mi cewnik. Tyle że wtedy z Sanatorium robiliśmy już kolejny kabaret, w którym grałem pacjenta z cewnikiem... [śmiech]. Więc na scenie miałem założone dwa: ten prawdziwy i rekwizyt – 5-litrową butlę na wieszaku.
Można śmiało powiedzieć, że na pana leczenie składają się trzy aspekty. Pierwszy to wszystkie działania związane ze szpitalem. Ale są jeszcze inne, prawda?
EG: Moja żona to kochana istota, która cuduje wiele rzeczy związanych z zielarstwem. Ona dużo czyta na ten temat, wszystko mamy swoje, z ogródka. Pijemy różne herbatki ziołowe. Żona mnie tym wszystkim mocno futruje. Nie wiadomo, co mi do końca pomogło, ale faktem jest, że w tej walce jestem zwycięski. Teatr też był swoistym leczeniem. Dla psychiki to najlepsze możliwe lekarstwo.
GG: Kiedy doktor Partyka zobaczyła Edmunda po radioterapii, była w szoku. Przyznała się, że przed leczeniem nie dawała nam wiele szans. Nie wierzyła, że uda mu się przeżyć.
Czy aktualnie jest pan zdrowy?
EG: Psychicznie czuję, że tak. Aczkolwiek wiem, że czekają mnie jeszcze dwa silne zastrzyki.
Co chciałby przekazać pan mężczyznom w podobnym wieku, ale też wszystkim pozostałym czytelnikom?
EG: Zawdzięczam życie regularnym badaniom i będę to powtarzał wszędzie. Profilaktyka, profilaktyka i jeszcze raz profilaktyka. Teraz już wiem, że po 60. roku życia badania trzeba robić raz w roku, a nie co dwa lata! Mnie udało się uratować życie. I kobiety, i mężczyźni powinni się badać. Nie wstydźmy się wizyt u urologa czy ginekologa. Często wystarczy też podstawowe badanie krwi i poziomu PSA. Trzeba to robić, choćby prywatnie. Te kilkanaście złotych wydane na badanie może nas uratować.
Wywiad ukazał się w 51. numerze "Tygodnika Tucholskiego" z 19 grudnia 2019 roku.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz