- Ta moja pierwsza operacja, to była resekcja żołądka, czyli częściowe wycięcie żołądka. Instrumentował chłopak. Operator ani razu nie powiedział mu, jakie podać narzędzie, a on podawał bezbłędnie, porozumiewali się bez słów. Byłam tym zafascynowana. Później ten chłopak został lekarzem chirurgiem. To była moja pierwsza fascynacja chirurgią - opowiada Halina Matuszelańska, lekarka całe zawodowe związana z tucholskim szpitalem. Wyjątkowo, czytelnikom "Tygodnika Tucholskiego", opowiada o rzeczach związanych z życiem prywatnym i zawodowym-lekarskim, o którym mieszkańcy Tucholi wcześniej nie wiedzieli.
W którym roku przyjechałaś do Tucholi?
W 1973 roku, w zeszłym roku minęło 50 lat. 2023 to był taki rocznicowy rok, w którym obchodziłam pięćdziesięciolecie małżeństwa, pracy i zamieszkania w Tucholi. W Izbie Lekarskiej dostałam okolicznościowy dyplom, a na Akademii Medycznej w Gdańsku był zjazd absolwentów. Moi koledzy ze szpitala zorganizowali z tej okazji uroczystą kolację, na którą zaproszono także emerytowane pielęgniarki, z którymi zaczynałam pracę. Były panie: Danka Gabriel, Krystyna Stachnik , Eugenia Dobbek, Gizela Cieszyńska, Krystyna Drewek , Urszula Dorsz i Jadzia Araśniewicz.
Mieszkasz w Tucholi od wielu lat. Dla mnie od zawsze, bo przeprowadziłam się tutaj trzy lata po tobie. Powiedz proszę, skąd pochodzisz, gdzie się urodziłaś?
Urodziłam się na Mazowszu, w małej wiosce Wilczogęby.
Sama nazwa pozwala sądzić, że to bardzo stara wioska.
Podobno nazwana tak z powodu dużej ilości wilków w puszczy nad Bugiem. W 2004 roku wioska obchodziła swoje 500 -lecie. A już za dwa lata będą obchody stulecia szkoły podstawowej, w której się uczyłam.
Mój tata był z zawodu cieślą. Po wojnie budował domy, a w naszej okolicy dużo budynków było spalonych w czasie wojny. Potem został zaangażowany do pracy przy odbudowie i budowie mostów drewnianych. Zatrudnił się w Płockim Przedsiębiorstwie Robót Mostowych, które potem otworzyło filię w Tczewie. Remontowali tam słynny, prawie kilometrowy most. W Tczewie wybudowano mieszkania dla pracowników, tata otrzymał przydział i w 1959 roku przeprowadziliśmy się z Mazowsza do Tczewa. Całą noc jechaliśmy pociągiem i na końcu przez ten słynny most.
W Tczewie skończyłam podstawówkę i liceum im. Marii Curie- Skłodowskiej. Na parterze była podstawówka, a liceum na piętrze. Dyrektor, wspólny dla obu szkół, powtarzał uczniom na początku każdego roku szkolnego: - Kasztany opadają i teraz jest czas na naukę. A w maju: - Kasztany kwitną i na naukę jest już za późno. Słyszałam to przez podstawówkę i całe liceum.
Dokąd poszłaś na studia?
Do Akademii Medycznej w Gdańsku, tam było najbliżej.
Są opinie, że należy do najlepszych akademii.
Tak. Powstała jako jedna z pierwszych po wojnie. Uczyło na niej sporo profesorów z Wilna. Za akademią biegła ulica Wileńska. W połowie studiów była możliwość podpisania tzw. umowy wstępnej o pracę i wówczas miasto dawało stypendium fundowane w wysokości 1200 zł. To była spora kwota dla studenta. Można było iść do kina, do teatru. Dla porównania powiem, że moja pierwsza pensja po podjęciu pracy wynosiła 1500 zł. Po podpisaniu był obowiązek pracy w danym mieście.
A dlaczego wybrałaś właśnie Tucholę?
Wcześniej byłam w Tucholi na wakacjach, bo mój tata budował krewnym dom.
Gdzie stoi ten dom?
Na ulicy Janta-Połczyńskiego. Znałam Tucholę i na giełdzie stypendiów fundowanych wybrałam to miasto. Moja koleżanka dentystka też wybrała Tucholę. Przyjechałyśmy tutaj i podpisałyśmy umowę stypendialną.
Do Tucholi przeprowadziłaś się z mężem Stanisławem.
Dyplom odebrałam w maju 1973 roku, a pracę rozpoczęłam 1 czerwca. Stasiu kończył technikum przemysłowo – pedagogiczne w Gdańsku i najpierw pracował przez rok w Tczewie. Zimą przyjechaliśmy do Tucholi zorientować się w sprawie ewentualnej pracy dla niego. Okazało się, że Stasiu dostał pracę „od zaraz”.
2014 rok, dr Matuszelańska, Maria Kołatka i dr Ireneusz Zakrzewski
Przeniósł się do Tucholi?
Tak. Pierwsze dwa tygodnie mieszkał w gabinecie lekarskim w szkole zasadniczej na Ogrodowej. Rano musiał się zwinąć, bo do pracy przychodziła dr Żukiewicz.
W umowie stypendialnej był punkt, że jeżeli stypendysta zawrze związek małżeński przed podjęciem pracy, to przysługuje mu mieszkanie rodzinne. Dlatego w kwietniu 1973 roku urządziliśmy studencki ślub. Zawarliśmy go w Tucholi, a obiad był w Borowiance na rynku. W tamtym czasie Urząd Stanu Cywilnego był obok. Ślub kościelny urządziliśmy latem, u teściowej w Wysokim Mazowieckim. Tam mieszkały nasze rodziny i łatwiej było im wziąć udział w ślubie i weselu.
Jak mówiłam, w umowie stypendialnej obiecano mieszkanie rodzinne, ale skończyło się na obietnicach. Dostaliśmy mieszkanie w kamienicy na rogu Chojnickiej i Murowej na II piętrze. Mieszkanie składało się z dużego pokoju, którego okna wychodziły na ulicę Murową. Był w nim piec kaflowy, westfalka i kran z zimną wodą. Nie było zlewu ani odpływu. Na korytarzu mieliśmy komórkę i tam był zlew, do którego wody nie można było wylewać, bo rura odpływowa szła po zewnętrznej ścianie, a ponieważ była przerdzewiała, wszystko lało się po ścianie kamienicy. Dostaliśmy przydział do środkowego kibelka na podwórzu oraz przydział drewna i węgla. Jesienią zaczął przeciekać dach i przeniesiono nas do hotelu pomowskiego na Sportowej. Dostaliśmy pokoik na I piętrze. Mieszkaliśmy tam parę miesięcy, potem dostaliśmy przydział do mieszkania na Boj PPR, obecnie Dworcowa, na III piętrze, pokój z kuchnią i dużym balkonem. Po obu stronach był strych. W 1975 roku urodziła się nasza córka Kasia i próbowaliśmy dostać zgodę na adaptację strychu. Potem przeprowadziliśmy się na Al. LOP do bloków dwupiętrowych. W stanie wojennym dostaliśmy przydział na mieszkanie czteropokojowe na Al. LOP 18. Ponad dziesięć lat temu, gdy zaczęły się moje kłopoty z kręgosłupem, przenieśliśmy się do mniejszego mieszkania na Cegielnianą, na I piętro. To było kiedyś mieszkanie mojej córki Kasi, która po studiach planowała przenieść się do Tucholi. W tym samym czasie poznała swojego przyszłego męża i została w Poznaniu. Potem mieszkała w nim moja mama, a teraz mieszkamy tam z mężem. Syn Michał mieszka w Londynie.
Dlaczego jako specjalizację wybrałaś chirurgię? I nawet nie chodzi o to, że jesteś drobną kobietą, ale niewiele jest kobiet chirurgów.
Na studiach prawie wszystkie koleżanki z mojej grupy zapisały się do kółka chirurgicznego, a ja się nie zapisałam. Za to najdłużej wytrwałam na anatomii. Mieliśmy praktyki wakacyjne. Po pierwszym roku obowiązkowo mieliśmy praktykę w Gdańsku. Po drugim roku już sami wybieraliśmy szpital i brałam praktyki w Tczewie, tam, gdzie mieszkałam. Gdy po raz pierwszy wysłano mnie na salę operacyjną, myłam się trzy razy, bo zawsze czegoś „brudnego” dotknęłam i od nowa mycie i liczenie czasu od początku.
Jak długo chirurg myje ręce przed operacją?
Wtedy 10 minut trwało jedno mycie i nie można niczego niejałowego dotykać. Ta moja pierwsza operacja, to była resekcja żołądka, czyli częściowe wycięcie żołądka. Instrumentował chłopak. Operator ani razu nie powiedział mu, jakie podać narzędzie, a on podawał bezbłędnie, porozumiewali się bez słów. Byłam tym zafascynowana. Później ten chłopak został lekarzem chirurgiem. To była moja pierwsza fascynacja chirurgią.
Wiedziałam, że nie będę robić specjalizacji z interny, myślałam o położnictwie. Gdy przyszłam do Tucholi szpital był stary, była jedna wspólna dyżurka.
Po rozpoczęciu pracy w szpitalu przez rok miałam staż, po trzy miesiące na każdym oddziale: na internie, na pediatrii, na położnictwie z ginekologią i na chirurgii. Ostatni staż miałam na chirurgii i tam zostałam. Chirurg obserwuje w miarę szybkie efekty leczenia. Na przykład po operacji ostrego zapalenia wyrostka robaczkowego pacjent jest trochę obolały, ale odczuwa ulgę i po kilku dniach wraca do domu. Poza tym, w Tucholi jest taka tradycja, że zawsze na chirurgii jest kobieta. Była dr Urszula Kranc, dr Eugenia Szatkowska, potem byłam ja i teraz jest dr Joanna Strugacz, która też zrobiła specjalizację z chirurgii.
Pracujesz w tym samym szpitalu już 50 lat…
Miałam pięciu ordynatorów. Pierwszy był dr Wojciech Garczarczyk, potem przez kilka miesięcy dr Adamczewski z Bydgoszczy, którego do Tucholi ściągnął dyrektor Grzmiel. Kolejni to: dr Bohdan Czerwiński, dr Tomasz Siatkowski i obecnie, dr Mariusz Rydzkowski.
Chirurgia daje satysfakcję, ale trzeba być pokornym, nawet po zrobieniu specjalizacji. Zawsze są zaskakujące przypadki, nieopisane w książkach. Każdy pacjent jest inny. Były momenty, że byłam zmęczona, coś nie poszło, pacjent miał komplikacje. Przeżywałam to. A najtrudniej, gdy nastąpił zgon. Są takie przypadki. Wtedy człowiek analizuje, czy na pewno wszystko zrobił… Nie przechodzi się obok tego obojętnie, chociaż dla nas to obce osoby. Miałam też pacjentów, którzy kilkakrotnie wracali na oddział. Witało się ich jak starych znajomych.
Tyle lat minęło, a pamiętam swój przyjazd na studia do Gdańska. Pojechałam do akademika, gdzie czekały już inne dziewczyny. Kierowniczka zarządziła, żebyśmy od razu dobrały się w trójki, bo pokoje są trzyosobowe i nie będzie nas potem przenosić. Nikogo nie znałam. Podeszłam do dziewczyny i pytam, czy zamieszka ze mną. – Na którym jesteś roku? – Na pierwszym – odpowiedziałam. – To nie będę mieszkać z tobą, bo jestem na piątym. Pomyślałam, że długo potrwa, gdy i ja będę na piątym roku. I przeleciało 50 lat.
Halinko, opowiedz o zdobywaniu zawodowych specjalizacji.
Nie jest łatwo zrobić specjalizację, gdy pracuje się w szpitalu w małym mieście. Trzeba jeździć na staże specjalizacyjne do większych ośrodków, co oczywiście zajmuje więcej czasu. Przed pierwszym stopniem specjalizacji na miesięczne staże do szpitali w Bydgoszczy codziennie dojeżdżałam pociągiem. Dzieci były małe. Kiedy w tamtym czasie spotykałyśmy się z koleżankami ze studiów, to pytałyśmy się wzajemnie: - Masz dzieci czy specjalizację?
Przed II stopnie specjalizacji staże w sumie trwały 9 miesięcy. Wiązało się to z wyjazdem do innego miasta, na przykład do Gdańska.
Dla lekarki z rodziną nie jest to łatwe przedsięwzięcie.
Nie byłoby to możliwe, gdyby nie pomoc i zaangażowanie mojego męża Stasia, który w czasie wyjazdów zajmował się domem i dziećmi, nawet nauczył się gotować. Stasiu zawsze rozumiał, że wracam do domu po dyżurze, ale głowę mam jeszcze w szpitalu. I stopień specjalizacji zdawałam w Bydgoszczy w 1978 roku. W komisji był dr Montowski, który kiedyś pracował w tucholskim szpitalu. Przed II stopniem specjalizacji udało mi się dostać na dwumiesięczny kurs w Warszawie. Po kursie zdawało się egzamin testowy. Ja już wcześniej zdałam obowiązkowy egzamin praktyczny.
Czy ten egzamin polegał na tym, że musiałaś wykonać konkretną operację?
Tak, miałam go w Bydgoszczy. W ustalonym dniu w bydgoskim szpitalu wykonałam operację usunięcia pęcherzyka żółciowego z kontrolą dróg żółciowych. Asystował mi kolega z kliniki, a prof. Mackiewicz się przyglądał. Potem był kurs, o którym mówiłam i egzamin testowy. Po zdaniu mogłam przystąpić do egzaminu ustnego. Mój kierownik specjalizacji, dr Czerwiński dojechał do Warszawy. Jako ciekawostkę dodam, że moje świadectwo specjalisty II stopnia podpisała siostra Jana Kobuszewskiego.
Rzeczywiście, jest podpis: prof. Maria Kobuszewska-Faryna.
Byłam tak szczęśliwa po uzyskaniu specjalizacji, że w pierwszym momencie nie zwróciłam na to uwagi. Dopiero po przeczytaniu biografii Jana Kobuszewskiego, w której aktor wspomina, że jego siostra jest lekarzem, sprawdziłam moje świadectwo.
W którym to było roku?
W 1985 roku.
Rozmawiamy o twojej pracy, o specjalizacji, a powiedz proszę, czy była taka operacja, która dała ci wielką satysfakcję i pozostała w twojej pamięci do teraz.
Pomyślę. Ale opowiem o początkach pracy w pogotowiu ratunkowym. Człowiek był nafaszerowany wiedzą, ale była to wiedza teoretyczna. W pogotowiu pracowali sanitariusze z długoletnim stażem i mieli swoje doświadczenie. Zajeżdżamy na wieś, mężczyzna leży w łóżku przykryty wielką pierzyną. Pytam: - Co panu dolega? Widzę, że ma wysoką gorączkę, jest rozpalony. Odpowiada: -Stór z ikry. Nie wiem, co to znaczy. Zaczynam go badać. Osłuchałam mu płuca, obmacałam brzuch, zajrzałam do gardła…I dalej nie wiem, co mu dolega. Ponownie pytam: - A tak właściwie, co panu dolega? – Stór z ikry - odpowiada. W końcu sanitariusz, Henio Wiśniewski, podchodzi do łóżka, podnosi pierzynę i mówi: - Pokaż pan tę nogę. Na łydce miał wielkiego mnogiego czyraka. „Stór” znaczy ropa, a „ikra” to łydka.
Wymagał chirurgicznej interwencji, także dobrze trafił.
Zabraliśmy go do szpitala. Trzeba było naciąć i wyczyścić ranę.
2000 rok, pogotowie ratunkowe, od lewej: Iwona Weilandt, dr Matuszelańska, Wioleta Borta i Grażyna Wegner.
Po prostu usunąć stór z ikry.
Pamiętam też mój pierwszy dyżur w szpitalu. Gdy odbywałam staż, mogłam mieć dyżur raz w miesiącu, ale z innym lekarzem. Najczęściej miałam dyżur z dr Danutą Barczyk. Pod koniec pierwszego roku stażu dr Garczarczyk zapytał mnie, czy zostałabym na dyżurze. Zapewnił, że dr Szatkowska będzie pod telefonem i w razie potrzeby, przyjedzie do szpitala i pomoże. Zgodziłam się, bo przecież nie odmówię ordynatorowi. W tamtym czasie dyżur pełnił jeden lekarz na wszystkie oddziały. Pamiętam, pielęgniarki zawołały mnie na położnictwo, bo kobieta nie podporządkowywała się zaleceniom położnej. Dziecko się szczęśliwie urodziło. Potem na dziecięcym założyłam maluszkowi kroplówkę w główkę. I tam przyszła do mnie salowa z informacją, że czeka na mnie dwóch milicjantów. Powiem ci, jaki był tok mojego rozumowania. Oni na pewno wiedzą, że nie powinnam jeszcze być na samodzielnym dyżurze, bo nie skończyłam rocznego stażu. Schodząc po schodach myślałam gorączkowo, kto im o tym powiedział. Okazało się, że przed południem był wypadek, poszkodowany leżał w szpitalu, a oni przyszli zapytać o jego stan zdrowia. Taka byłam przejęta tym swoim pierwszym dyżurem.
Teraz opowiedz proszę, o tej trudnej operacji.
Trudnych operacji było wiele, a te najtrudniejsze zdarzają się po wypadkach, gdzie obrażenia są wielonarządowe. W Woziwodzie szosą jechało wojsko i jechał oficer samochodem prowadzonym przez kierowcę. Zdarzył się wypadek i kierowca miał skomplikowane złamanie przedramienia, które wymagało operacyjnego ustawienia lub leczenia na oddziale ortopedii. Pamiętam, że ten podpułkownik był bardzo przejęty obrażeniami swojego kierowcy i prosił, żeby go jak najszybciej odesłać na ortopedię. Najbliżej było do Świecia. Patrzę, a ów oficer jest blady i spocony. Zapytałam go o samopoczucie. Czuł się słabo, dlatego położyliśmy go na kozetkę. Okazało się, że miał pękniętą śledzionę. Krwawienie nie musiało być obfite, bo zemdlałby wcześniej. Złamana ręka żołnierza była mniej ważna, a on wymagał szybkiej operacji. Operowaliśmy go natychmiast w naszym szpitalu. Gdy opuszczał szpital, miałam urlop. Przyszedł do mnie do domu na III piętro z bukietem kwiatów. Po operacji był jeszcze słaby i ledwo doszedł do mojego mieszkania, ale chciał osobiście mi podziękować.
Opowiem jeszcze jedną historię. Latem studenci z Poznania mieli wypadek. Jeden z nich miał pękniętą wątrobę. Zoperowałam go. Rodzice przyjechali, gdy był już po operacji. Wszystko się dobrze skończyło, doszedł do zdrowia. Nazywał się tak samo, jak moja córka po mężu, ale nie był krewnym mojego zięcia. Po roku Krzysiu, bo tak miał na imię, przyjechał do szpitala ze swoją dziewczyną. Opowiadał, że za odszkodowanie z wypadku pojechali do Hiszpanii i z podróży przywieźli mi wino Sangria. – Mogliście wypić moje zdrowie i nie wozić wina przez pół Europy – powiedziałam młodym. Ten wypadek zdarzył się ze 25 lat temu i od tego czasu utrzymujemy kontakt, wysyłamy sobie kartki na święta, mama Krzysia przez telefon składa mi imieninowe życzenia. W 20. rocznicę operacji spotkałam się z Krzysiem i rodziną w Poznaniu.
Czy zdarzyło ci się operować krewnego lub kogoś bardzo bliskiego?
Asystowałam przy operacji brata. Gdyby była sytuacja krytyczna, to pewnie przeprowadziłabym operację. Natomiast kiedy moja córka była operowana, nawet nie weszłam na salę operacyjną.
Od przyszłego roku, czyli za kilka dni kończysz swoją lekarską karierę przy stole operacyjnym.
Nie do końca operowałam. Stopniowo się wycofywałam, bo zdrowie przestawało mi dopisywać. Wcześniej pracowałam w pogotowiu ratunkowym i ponad dwa lata pełniłam obowiązki kierownika, jeździłam w karetce „R”. W Krakowie odbyłam specjalny kurs ratownictwa. Najpierw zrezygnowałam z pracy w pogotowiu, potem z nocnych dyżurów, a przez ostatnie lata pracowałam już tylko w poradni chirurgicznej.
Powiedz proszę, co będziesz robić w styczniu? Jakie masz plany na życie bez pacjentów?
Mam mnóstwo innych zajęć: piszę kronikę rodzinną, od wiosny do jesieni chętnie jeżdżę na działkę, jestem w kołku hafciarskim…
Widzę, że nie tylko na sali operacyjnej szyjesz, ale lubisz szyć i poza nią.
(Śmiech) Mam też maszynę do szycia. W kółku hafciarskim planujemy wystawę pt. „Kobieta”. Mam wyhaftowany obraz kobiety w kapeluszu, jeszcze trzeba oprawić.
Bardzo ładny haft i wygląda na trudny.
Teraz haftuję malwy, ta praca nie jest na planowaną wystawę.
Wystawa, kiedy i gdzie jest zaplanowana?
Miała być w przyszłym roku, ale chyba odbędzie się rok później. Będzie w Tucholskim Domu Kultury. Prowadzę też kronikę mojej rodziny. Pierwsze informacje mam z 1785 roku.
Skąd wziął się pomysł, prowadzenia kroniki rodzinnej?
Zaczęło się od kroniki rodziny mojego męża i też nabrałam chęci do prowadzenia kroniki. Gdy pojechałam do rodzinnej wioski, zaraz zapytałam o dawne dokumenty i fotografie. Wskazano mi szufladę w starym stole. I rzeczywiście, między starymi świadectwami moich kuzynek, biało-czarnymi zdjęciami i przepisami kulinarnymi mój mąż znalazł oryginalny akt notarialny z 1916 roku, umowę przedślubną mojej babci i dziadka. Od tego się zaczęło.
A twój mąż skąd pochodzi?
Mąż urodził się w Głogowie, ale jego mama pochodzi z Warszawy, a tata z Wysokiego Mazowieckiego. Po wojnie rodzice krótko mieszkali w Głogowie. Później przenieśli się do Wysokiego Mazowieckiego. A po raz pierwszy z moim mężem spotkaliśmy się w Jastrzębiej Górze przy grze w kanastę. Dlatego naszą rodzinną grą jest gra w kanastę. Na koloniach mąż był wychowawcą na koloniach, a ja jako studentka medycyny, byłam higienistką.
Wiem, że byłaś radną powiatową i bierzesz udział w narodowym czytaniu.
Byłam radną II kadencji. Jestem honorowym członkiem tucholskiego hospicjum domowego im. św. Małgorzaty.
Dodam jeszcze, że przez 25 lat działalności hospicjum przyznało ten tytuł tylko tobie i ks. Andrzejowi Talińskiemu.
Czy planowałaś kiedyś wyprowadzkę z Tucholi?
Nie, urodziłam i wychowałam się na wsi, dlatego nie pociągają mnie duże miasta. Nawet po przeprowadzce do Tczewa, wszystkie wakacje spędzałam w rodzinnych stronach. W mojej wsi nie było jeszcze prądu, dzieci pomagały w gospodarstwie… Zupełnie inne czasy.
Domu babci już nie ma, została tylko piwnica. A mój dom jest teraz w Tucholi.
„Lek. med. Halina Matuszelańskiej, seniorka naszego zespołu, dobry duch opiekuńczy, z bogatym doświadczeniem chirurgicznym, całe swoje życie zawodowe związała z naszym Oddziałem Chirurgii”. Tak o dr Matuszelańskiej napisali na stronie Szpitala Tucholskiego jej współpracownicy z Oddziału chirurgii ogólnej. Również pacjenci bardzo cenią jej profesjonalizm i podejście. 1 stycznia 2025 roku dr Matuszelańska przechodzi na emeryturę i już nie będzie przyjmować w poradni chirurgicznej.
2023 rok, spotkanie z okazji 50-lecia pracy dr Matuszelańskiej ze współpracownikami
0 0
Miło ciocię zobaczyć.
Bardzo ciekawy artykuł
Całusy pozdrawiam
Marlena z Rodzino