Cykl "Na imię mam" to opowieści obywatelek i obywateli Ukrainy, którzy znaleźli schronienie w Tucholi i powiecie tucholskim uciekając przed wojną ze swojej ojczyzny. Autorką cyklu jest Hanna Szulwic.
Na imię mam Zoja, we wrześniu skończę 47 lat. Urodziłam się we Lwowie i tam mieszkałam. Miałam swój salon kosmetyczny, w którym pracowałam z koleżankami, jedna robiła manikiur, druga lecznicze masaże i biznes prosperował. Oprócz tego wynajmowałam dwa mieszkania. Parę miesięcy przed wybuchem wojny miałam jakieś niedobre przeczucia. Interesuję się polityką i między wierszami można było odczytać niepokój. Dlatego 14 lutego zamknęłam gabinet i pozbyłam się lokatorów w moich wynajmowanych mieszkaniach.
Za dziesięć dni, 24 lutego nad ranem, jeszcze w nocy właściwie, usłyszałam samoloty. I nie były to samoloty pasażerskie. Było strasznie, bo nie wiedziałam czy to ruskie, czy nasze. Ogłoszono alarm. Mieszkałam w siedemnastopiętrowym budynku. Wszyscy mieszkańcy z dziećmi, psami, kotami i z tym, co tam w domu hodowali, zeszli do piwnicy. Nastrój był bardzo nieprzyjemny, bo wszyscy myśleli, że już stamtąd nie wyjdziemy.
U nas nie było specjalnie przygotowanych schronów. W razie ataku uciekaliśmy do piwnicy. Było do niej jedno wejście i nie wiedzieliśmy, czy z niej wyjdziemy, bo przecież i nasz blok mógł być zbombardowany. W tych miastach gdzie jest metro, służy za schron. We Lwowie metra nie ma. Oczywiście, trwożna (od trwogi – HS) walizka stała w moim mieszkaniu od początku lutego 2022 roku. Miałam w niej paszport, trochę pieniędzy, ciepłą odzież, bo to była zima, wodę i trwałą żywność, żeby na trzy dni starczyło. Nie tylko moja rodzina miała takie walizki, mieli je prawie wszyscy. Nie mogły być duże, bo z nimi schodziliśmy do piwnicy, a po odwołaniu – do góry. Wracasz do mieszkania i znowu alarm. Siedzisz trzy, cztery, godziny alarm odwołany, wracasz z walizką do siebie.
Nie wiedziałam, co dalej robić. Mój ojciec, który jest wojskowym przekonał mnie, że w tej nagłej, nieprzewidzianej sytuacji, w ciągu pierwszych trzech dób muszę wyjechać. Bardzo niebezpieczne było pozostawanie w mieście. Moje dzieci, Tamara, studentka IT i Zachar, uczeń dziesiątej klasy, od razu 24 lutego wyjechały ze swoim ojcem i jego nową rodziną do Użhoroda, miasta przy granicy ze Słowacją. Natomiast matka i siostra wyjechały do Niemiec. Ja do Niemiec nie chciałam jechać, wolałam do Polski, bo bliżej Lwowa.
Ze Lwowa bardzo trudno było dojechać do granicy. W mieście panika. Kto mógł pakował samochody i wyjeżdżał. Autobusy i taksówki już nie jeździły. Nie miałam samochodu, bo we Lwowie go nie potrzebowałam. Znajomi, którzy samochody posiadali, nie mieli miejsca, żeby mnie zabrać. 26 lutego z rana w piwnicy mojego bloku, podczas ogłoszonego alarmu, spotkałam sąsiadkę. Siedziała z dwudziestoletnią córką i dwoma labradorami. Powiedziała mi, że ma załatwioną taksówkę, która dowiezie je obie i psy do granicy. Miały jedno wolne miejsce i zaproponowały mi, żebym pojechała z nimi. Chętnie skorzystałam. Ceny taksówek wzrosły dziesięciokrotnie. Ludzie płacili ostanie pieniądze, żeby tylko dojechać do granicy. Oczywiście też musiałam zapłacić za przejazd. Spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy do plecaka.
Taksówkarz nie dowiózł nas do celu, bo przed granicą była dwudziestopięciokilometrowa kolejka, a nie chciał tracić czasu na czekanie. Wysadził nas z bagażami i psami. Przez pół dnia szłyśmy do przejścia granicznego. Myśmy szły tylko z psami, a niektóre kobiety pchały wózki z dziećmi, a te trochę starsze, trzymały za rączki. Po drodze było kilka posterunków, żołnierze sprawdzali dokumenty i sortowali na trzy grupy. Mężczyzn już nie wypuszczali z kraju, a cudzoziemców, których było sporo, ustawiali w innej kolejce. Nas ustawili w trzeciej. Przy każdym posterunku trzymali nas po cztery godziny. Nie było ani gdzie usiąść, ani toalet, ani wody. Była zima, ale w tym czasie nie było mrozu, śniegu, deszczu ani wiatru. Byłyśmy w takim stresie, że nawet tego nie czułyśmy. Małymi grupami żołnierze przepuszczali do granicy w Przemyślu.
26 lutego na Facebooku pokazała się informacja, że będą otwierane nowe przejścia graniczne. Wszyscy ludzie, tak jak my, ruszyli na te przejścia. Tysiące ludzi czekało na ich otwarcie. Całą noc stałyśmy w tłumie, w szczerym polu, pod gołym niebem. Nie było ani lasu, ani drewna, niczego. Nie wolno było palić otwartego ognia. Niedaleko nas Syryjczycy znaleźli beczkę i zapalili w niej ogień, żeby choć trochę się ogrzać. Przyszli żołnierze i kazali zgasić, bo jak, nie daj Boże, będzie jakiś atak, to nawet nie będzie gdzie się schować.
Tam też poznałam dziewczynę w wieku mojej córki, która zamierzała z Warszawy lecieć do Szwajcarii do swojej mamy. Niedaleko stał autobus z ludźmi z Chersonia, Kijowa. W autobusie nie było miejsc, cały zapakowany kobietami i dziećmi. Wiedziałyśmy, że pieszo do przejścia granicznego nie dojdziemy. Żołnierze mówili, żeby czekać na autobusy, ale czekało z nami masę ludzi. Samozachowawczy instynkt podpowiadał, żeby próbować na własną rękę dotrzeć do granicy. Znalazłyśmy taki autobus, oczywiście o miejscach siedzących nie można było marzyć. Wszyscy ściśnięci jak szproty w puszce. Zapłaciłyśmy za przejazd, żeby tylko dojechać do Przemyśla. Autobusy jechały powoli. Metr jedzie, godzinę stoi. Tym autobusem jechaliśmy sześć godzin. Ale przekraczaliśmy granicę bez problemu, tylko pokazałam paszport.
W Przemyślu spotkaliśmy polskich wolontariuszy. Były przygotowane artykuły dla dzieci: pampersy i jedzenie, to co potrzebne. Byłyśmy zachwycone takim przyjęciem przez Polaków, nie spodziewaliśmy się. Jesteśmy za to wdzięczni. Ja stosunkowo krótko jechałam ze Lwowa do Przemyśla, ale z Kijowa i z dalszych stron jechali dłużej, byli bardzo zmęczeni i wykończeni. W Przemyślu stało dużo prywatnych samochodów i Polacy nas pytali dokąd chcemy jechać, czy mamy tam mieszkanie, czy potrzebujemy pracy z mieszkaniem. Z tą sąsiadką z dwoma psami i dziewczyną jadącą do matki do Szwajcarii, wsiadłyśmy do samochodu młodego chłopaka, który nas za darmo dowiózł do Warszawy. Jeszcze każdej z nas dał paczkę z jedzeniem i piciem, na dalszą drogę.
Jeszcze w drodze do granicy w komórce sprawdziłam, czy mam jakieś telefony do mieszkańców Polski. Chciałam do nich zadzwonić i zapytać czy przyjęliby mnie na pierwsze dni, zanim coś znajdę. Miałam telefon do starszego małżeństwa, Sławka i Marioli, którzy mieszkali w Tucholi. Zadzwoniłam do nich i bardzo się ucieszyłam, że pamiętali mnie i dobrze wspominali, chociaż minęło sześć lat od naszego spotkania. Zapytałam, czy mogę zatrzymać się u nich, zanim coś znajdę. Powiedzieli mi dokładnie, jak mam dojechać. Miałam dojechać do Grudziądza, gdzie będą czekać.
Z Warszawy do Grudziądza pojechałam autobusem. Kiedy czekałam na dworcu podeszła do mnie kobieta i zaczęłyśmy rozmawiać. Zorientowała się, że jestem z Ukrainy i dała mi 100 zł. Nie prosiłam o to, dała mi sama. Potem jechałyśmy razem do Grudziądza. Na mnie czekał Sławek z Mariolą i pojechaliśmy ich autem do Tucholi. Zawieźli mnie do mieszkającej samotnie pani Soni. Mieszkałam u niej tydzień. Traktowała mnie jak swoją. Przez pierwsze trzy dni tylko spałam. Potem zaczęłyśmy trochę wychodzić do miasta. Pani Sonia zachorowała na covida i żebym się nie zaraziła, jej rodzina przewiozła mnie do ZAZ, do pani Lucyny.
Przez cały czas miałam telefoniczny kontakt ze swoimi dziećmi. Byli bezpieczni w Użhorodzie. Potem pojechali ze swoim ojcem do Rzeszowa. Gdy zamieszkałam w ZAZ, to syn przyjechał do mnie, a córka wraz grupą znajomych pojechała do Gdańska. W tej chwili córka przebywa we Lwowie, bo kończy studia i robi magisterium. W ZAZ mieszkałam z synem aż do tego lata. Zaczęłam szukać mieszkania. Syn wrócił do ojca, następnie na Ukrainę.
Zostałam w Tucholi, bo sytuacja w moim kraju była niepewna. A w Tucholi mam pracę, pracuję już od kwietnia ubiegłego roku. W międzyczasie pojechałam do Lwowa i przywiozłam wszystkie profesjonalne kosmetyki, bo myślałam, żeby tutaj zacząć pracować w swoim zawodzie. Do tej pory nie udało mi się. Cały czas pracuję w kuchni. Oczywiście, wolałabym pracować w swoim zawodzie, jako kosmetyczka, ale jestem i tak bardzo zadowolona, że mam pracę. Właściciele Emilia i Patryk Wojciechowscy tworzą rodzinną atmosferę i czuję się tam bardzo dobrze.
Od wyprowadzki z ZAZ nie mogę znaleźć mieszkania. Pomieszkuję po znajomych, którzy udostępniają mi swoje pokoje, ale nie mogę tak mieszkać za długo. Poszłam do pana Tadeusza, naszego burmistrza. Wcześniej na spotkaniu z Ukraińcami burmistrz mówił, że jeżeli będziemy mieli jakiś problem, mamy do niego przyjść. Miałam problem z mieszkaniem, bo jestem tu sama i chociaż pracuję, nie stać mnie na wynajęcie. Dlatego poszłam do pana Tadeusza z nadzieją, że mi pomoże. Przedstawiłam swój problem i burmistrz pomógł mi. Przez pół roku mieszkałam za darmo u starszej pani. Ale rozumiem, że taka sytuacja nie może trwać długo. Dalej nie mam mieszkania i pytam wszystkich, których znam. Może chociaż jakiś pokój znajdę.
Już nawet nie wiem, co zrobię po wojnie. Lwów, to moje miasto, tam się urodziłam i kocham je. Z drugiej strony po rozpoczęciu wojny dużo mieszkańców z całej Ukrainy zatrzymało się we Lwowie. Kobiety nie chcą wyjeżdżać za granicę i zostawiać swoich mężczyzn. Są takie przypadki, że kobiety, które wyjechały, mąż zostawił i związał się z inną. Potem rozwód, tragedia. W tym momencie mam umowę o pracę i chciałabym zostać w Tucholi. Tylko z mieszkaniem mam kłopot. Na razie jest, jak jest.
Byłam zachwycona serdecznością z jaką Polacy przyjmowali Ukraińców. Polska jako państwo też pomaga Ukrainie na scenie politycznej. To bardzo przyjemne. W każdym sklepie czy kawiarni były polskie i ukraińskie napisy o solidarności z Ukrainą. To było psychologiczne wsparcie dla nas. Podobnie jak ta pani, która dała mi 100 zł, zupełnie mnie nie znając. Widziałyśmy się pierwszy i ostatni raz. Dużo to dla mnie znaczyło. Tak samo jak w Tucholi przyjmowali Ukraińców w zwyczajnych rodzinach. Proponowali pościel, prysznic. Sławek z Mariolą, gdy przyjechałam, dali mi kapcie, żebym odpoczęła. Odnosili się jak do rodziny. Tego nigdy nie zapomnę, zawsze ze mną zostanie wdzięczność i dlatego opowiadam o tym swoim dzieciom. Oni mi opowiadają o swoich doświadczeniach.
Trochę poznaję Polskę. Byłam w Gdańsku, w Grudziądzu, w Warszawie, w Helu. Wszędzie tam bardzo mi się podoba, jest super.
Gdy mam problem, idę na spotkanie i ludzie pomagają. Chociaż teraz spotykamy się rzadziej, niż zaraz po przyjeździe.
Ale mam swoją ekipę dziewczyn, z którymi chodzę na zajęcia jogi i trzymamy się razem. Przez całą zimą chodziłam na jogę i na pilates do Sandry.
Teraz mój syn jest teraz w 11 klasie. Pojechał do Ukrainy, żeby skończyć szkołę. Wcześniej był ze mną w Tucholi i uczył się zdalnie. Szukam dla niego nauczyciela, bo musi znać język polski. Jeszcze nie mówi po polsku, ale już dużo rozumie. Chciałabym, żeby był ze mną tutaj. Nie chciałabym, żeby zabrali go do wojska, gdy skończy 18 lat. Bo właśnie tacy młodzi chłopcy często giną na froncie albo zostają kalekami.
Rozmówcy Hanny Szulwic są pod opieką Fundacji TEREN realizującej projekt finansowany przez Fundację im. Stefana Batorego
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz